Naszą przygodę z islandzkimi lodowcami, a jest ich w sumie ponad 10, rozpoczęliśmy i zakończyliśmy na Vatnajökull, podobno trzecim największym lodowcu na świecie (po Antarktydzie i Grenlandii). Tak przynajmniej usłyszeliśmy, bo wikipedia mówi inaczej. Może Islandczycy mają kompleksy na punkcie jego wielkości, kto wie. Niemniej lodowiec jest duży, do tego stopnia, że jęzory lodowcowe schodzące na dół mają swoje własne nazwy jako osobne lodowce. Do tego jest gruby na kilometr, a jego średnia grubość to 400 m. Kawał lodu!
Zaczęło się skromnie. Gdy zobaczyliśmy, że od głównej drogi odchodzi jakaś szutrówka w kierunku jednego jęzora, nie zastanawialiśmy się długo czy skręcić. Droga była marnej jakości, co oznacza, że nawet musieliśmy przekraczać rzekę (przypominam, że mieliśmy Skodę Octavię). Wyłączyliśmy w tym celu GPS (kto wie, może potem sprawdzają, gdzie to się jeździło i biorą sobie z ubezpieczenia za nieprzestrzeganie warunków wynajmu) i z duszą na ramieniu przejechaliśmy ów bród. Podjechaliśmy kilka kilometrów do lodowca, ale gdy wielkość kamieni na drodze była porównywalna z pomarańczami, na które tak wielką chęć mieliśmy, stwierdziliśmy, że dalej to my pójdziemy. Okazało się, że całość tego terenu (w tym droga, po której jechaliśmy) wiosną jest po prostu korytem ogromnego rozlewiska, którym śnieg z roztopów spływa do morza.
Dokładnie tak wyglądało to miejsce:
Doszliśmy do tej górki w tle zdjęcia powyżej i naszym oczom ukazała się taka oto laguna:
A najfajniejsze w tym miejscu było to, że byliśmy tam kompletnie sami...
Po kilku godzinach ruszyliśmy dalej na zachód. Z drogi widzieliśmy kolejny jęzor Vatnajökull, ale tym razem postanowiliśmy go obejrzeć z daleka.
Kontynuując podróż główną drogą na zachód, czy się tego chce, czy się nie chce, dociera się do (podobno, nie wiem kto tworzy takie rankingi) największej atrakcji wyspy - laguny Jökulsárlón, której nazwa właśnie oznacza lagunę lodowcową (niezbyt się wysilano nadając nazwy poszczególnym miejscom). W nieocenionym przewodniku wyczytaliśmy, że gdy w jakimś filmie potrzeba pokazać bieguny albo inne miejsca okołoarktyczne, to zawsze filmują właśnie to miejsce (patrz Śmierć nadejdzie jutro (James Bond), Batman Begins czy Tomb Raider).
No i tutaj dosłownie można dotknąć gór lodowych (na szczęście nikt nie jest na tyle głupi, żeby próbować na nie wchodzić). Pływają sobie spokojnie topiąc się w oczekiwaniu, że będą tak małe (pamiętajmy, że to co widać ponad powierzchnią wody, to podobno tylko 1/9 góry lodowej!) by przedostać się do morza, gdzie kończy się ich żywot. Niektóre swoje ostatnie chwile spędzają na plaży, gdy mają tyle szczęścia, że morze je tam wyrzuci...
Spokój tego miejsca jest co jakiś czas zakłócany rozłamaniem się którejś z pływających tutaj gór lodowych. Towarzyszy temu dość donośny dźwięk, a wszystkie góry zaczynają się lekko bujać i obijać o siebie niczym zabawki w wannie :) Stąd się pewnie biorą te dziwaczne kształty...
Wieczorem, gdy na skutek jakiś dziwnych zjawisk geo-hydro-glacio-bio-logicznych, których nie będziemy tutaj opisywać, woda z morza cofa się do laguny, a z nią wpływają tam ryby, można tam spotkać foki...
Następnego dnia chodziliśmy po lodowcu, który był... totalnie czarny! Ale to już inna historia... :)












Brak komentarzy:
Prześlij komentarz